|
Anetka nad ranem ma jakiś zły sen, gdy budzę ją gładząc ręką po twarzy zostaje przez nią pogryziony (ach te koszmarne sny!). Wstajemy zaraz po "pogryzieniu", śmiejemy się i pakujemy bagaże. Wczoraj mało przejechaliśmy, straciliśmy sporo czasu, dziś musimy to nadgonić. Wyjeżdżamy o godzinie 6 rano, do granicy mkniemy przez kilkanaście kilometrów szybko popychani przez wiatr pustą drogą.
Kontrola paszportowa, celnicy bardziej zainteresowani naszymi planami, niż tym co wieziemy. Droga do Lazdijai puściutka, mijamy miasto i wjeżdżamy na mniejszą asfaltową drogę (prowadzącą do Krosny). Po kilkunastu kilometrach, w Verstaminai, zjeżdżamy na drogi żwirowe, jedziemy przez malownicze tereny o bardzo urozmaiconej rzeźbie, wśród wzgórz polodowcowych, lasów, łąk i pojedynczych drewnianych gospodarstw. Niestety niebo pokrywa się chmurami i zaczyna padać drobny deszcz. Widok, który najbardziej utkwił mi w pamięci z tego fragmentu drogi to przepiękny, bogato rzeźbiony krzyż przydrożny pochylający się nad pomalowanym na zielono domkiem z białymi oknami i rosnącą w pobliżu smukłą brzozą. Na szczęście szybko przestaje padać, zdejmujemy kurtki. Mijamy miasteczko Simnas, jedziemy rozległym obniżeniem mijając wielkie jeziora, niestety wiatr zmienia się i wieje z przodu. W miejscowości Igliauka postanawiamy zjeść śniadanie, robimy pierwsze nieśmiałe zakupy w sklepie. Ponieważ nasze pojawienie się wzbudziło zbyt duże, naszym zdaniem, zainteresowanie panów popijających piwo pod sklepem, postanawiamy zjeść w innym miejscu. Podjeżdżamy zatem kilkaset metrów, zatrzymujemy się pod okapem starych lip na ławeczce przy miejscowym kościele, niestety znowu kropi deszcz. Dalsza droga prowadzi znowu polnymi drogami, dzięki niej oszczędzamy kilometry i nie musimy jechać główną drogą. Trafiamy w bardzo interesujące miejsce - w dolinie rzeki na wschód od miejscowości Jiesterakis widzimy okazały kurhan. Podjeżdżamy w jego pobliże, chcemy dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu, niestety nie ma żadnej informacji. Na szczycie siedzi para młodych ludzi, od nich dowiadujemy się, że sami niezbyt wiedzą co to za wzgórze. Jedziemy dalej, niestety znowu wpadka... i znowu z mojej winy. Zamiast na jechać dalej na północny wschód zjeżdżamy asfaltową drogą 8 kilometrów przed Prienai na drogę krajową wiodącą do Wilna. Ruch samochodów dość spory. Jesteśmy trochę zmęczeni i źli z powodu, że musimy nadłożyć 15 kilometrów.
Najgorsze jednak dopiero przed nami - droga Alytus - Kowno (nr 130) jest bardzo ruchliwa i wąska. Wkładamy kaski i 25 kilometrów jedziemy w tłumie samochodów wracających w niedzielne popołudnie, po weekendzie, do Kowna. Na szczęcie od miejscowości Garliava wybudowano nową obwodnicę (okrążającą od zachodniej strony miasto) dzięki temu dawny wjazd od południa jest mało ruchliwy. Wreszcie znajdujemy się w Kownie, dojeżdżamy nad Niemen i w promieniach późno popołudniowego słońca oglądamy kowieńską starówkę. Jak na złość most prowadzący do miasta jest w remoncie - musimy objechać kolejne kilometry i przejechać rzekę w pobliżu mostu kolejowego. Nocleg, na szczęście, mamy załatwiony w szkole, zaprzyjaźnionej ze szkołą, w której uczy moja Mama. Odpoczywamy przez jakiś czas na głównym placu miasta, oglądając najciekawsze zabytki. Starówka dość mała ale bardzo urokliwa, z brukowanymi uliczkami, niezbyt wysokimi kamienicami i malowniczymi zakątkami. Niestety robi się późno i musimy jechać poszukać "naszej" szkoły. Okazuje się, że jest ona po drugiej stronie miasta w dzielnicy komunistycznych bloków, musimy przejechać przez most na Willi (Neris) i wdrapać się na skarpę. Odnajdujemy szkołę, otwiera nam stróż, wie o naszym przybyciu i jest dla nas bardzo miły. Pozwala nam wybrać miejsce do spania - wybieramy podłogę w gabinecie psychologa szkolnego, korzystamy z prysznica i zmęczeni - przejechaliśmy w końcu ponad 150 km - kładziemy się spać.