|
Wstajemy o 7 rano pakujemy się, dziękujemy naszym gospodarzom za miłe przyjęcie i jedziemy do Jurbarkas. Pamiętając słowa Niemców omijamy miasto jadąc drogą 141, która okrąża miasto od północy. Po drodze robimy zakupy na śniadanie w miejscowym markecie. Za miastem piękne stawy, chcemy tam zjeść śniadanie niestety w miejsce gdzie ustawiono ławki jest bardzo zaśmiecone. Jedziemy dalej, droga prowadzi przez las, po kilku kilometrach widzę zachęcającą leśną drogę. Zjeżdżamy w nią i po kilkuset metrach stajemy przy ściętych pniach świerków. Piękny zapach i miłe miejsce na poranny posiłek. Tradycyjnie Anetka je chleb z nutellą, ja jem konserwę rybną z ciemnym litewskim chlebem (douna), posiłek popijamy pysznym jogurtem melonowo-jabłkowym (odkrycie wyjazdu - od tej pory "jogurtas" był obowiązkowym punktem każdego niemal śniadania). Śniadanie w leśnych warunkach smakuje wyśmienicie, na deser zjadamy jeszcze po garstce malin. Droga, którą jedziemy jest dość ruchliwa, dlatego cieszymy się, gdy skręcamy w kierunku Taurage (Taurogów, droga nr 147) - jedziemy drogą z nową nawierzchnią, ruch samochodów jest niewielki. Przejeżdżamy przez piękne lasy, robimy postoje: "malinowy" i "jagodowy". Jedyną niedogodnością jest fakt, że ciągle jedziemy pod wiatr. Gdy wyjeżdżamy z lasów wiatr zaczyna bardzo przeszkadzać, jedziemy wolno, starając się jechać tak aby jedna osoba jechała tuż za rowerem prowadzącym (jak profesjonalny peleton kolarski).
Dojeżdżamy do Taurogów, miasto, zgodnie z tym co nam mówiono jeszcze w Polsce mało interesujące. Niewielki fragment starszej zabudowy, kilka kościołów (w tym luterański), oraz pałac Radziwiłłów. Niestety w przypadku pałacu to raczej mury pałacowe, we wnętrzu w przeszłości urządzono komorę celną, więzienie, obecnie mieszczą się tu szkoły i Muzeum Regionalne. Generalnie lepiej pooglądać zewnętrzne mury i nie psuć sobie wrażenia wchodząc przez bramę do wnętrza. Anetka ma dużą ochotę na kawę, postanawiamy zatem zatrzymać się w kawiarni. Gdy dojeżdżamy główną drogą nad rzekę Jura, przy zaporze przy dawnym młynie znajduje się hotelik z niewielką restauracją na świeżym powietrzu. Przeglądamy menu i dochodzimy do wniosku, że ceny są bardzo przystępne, a pora prawie obiadowa, więc skorzystamy z okazji aby zjeść coś ciepłego. Jemy naleśniki (bilinai) Anetka z owocami, ja z serem białym i jajkiem (po 4 lity za porcję 2 naleśników). Na dokładkę biorę jeszcze kurczaka z ziemniakami (dość solidna porcja za 5 litów). Po tej wspaniałej uczcie ruszamy dalej. Niestety jesteśmy teraz na drodze krajowej łączącej Taurogi z Sovietskiem (Tylżą) w Obwodzie Kaliningradzkim (droga E77 A12). Ruch duży, pędzące tiry, to wszystko sprawia, że z westchnieniem ulgi po kilku kilometrach zjeżdżamy na boczną drogę do Vainutas (nr 199). Wiatr cięgle się wzmaga, znaczki pojawiające się co kilometr zmieniają się jak w zwolnionym tempie: w ciągu półtorej godziny przejeżdżamy 9 kilometrów. Zmęczeni odpoczywamy przy przydrożnym cmentarzu. Leżymy z nogami na skarpie drogowej, głowami w dół. Ja czuję się bardzo wyczerpany - czyżby "tradycyjny" kryzys trzeciego dnia jazdy?? Na szczęście Anetka nie jest tak zmęczona, jechała dotychczas za mną, teraz ona jedzie jako "pierwsza w kluczu". Dojeżdżamy do Vainutas, jemy lody, wafelki oraz wypijamy napój energetyzujący dla rowerzystów, w nogi wstępują nowe siły. Wiatr również jakby lekko słabnie, a droga prowadząca do Zemaiciu Naumiestis skręca na zachód, co powoduje, że wiatr staje się mniej uciążliwy. Pogoda bardzo ładna, niepokoją mnie tylko pojawiające się na niebie chmury (cirrus uncinus) zwiastujące zbliżanie się frontu ciepłego, z przejściem, którego związane są zwykle dość dług trwające opady.
Około godziny 18 jesteśmy w Silute, dużym ładnym mieście. Zauważam na murach jednego z domów charakterystyczne napisy przedwojenne w języku niemieckim - wyglądają spod odpadającego tynku przypominając o etapie historii, w którym miasto było w rękach niemieckich. W mieście dla pewności chcemy zapytać o prom Minija - Nida. Ludzie mówią, że nie ma takiego połączenia, jeśli już, ich zdaniem, do Nidy można dopłynąć jedynie z Kłajpedy. Jesteśmy bardzo zmartwieni. Spotkani wcześniej Niemcy zapewniali nas, że przepłynęli promem przez Zalew Kuroński, tymczasem w pobliskim mieście nikt nie wie o tym, że istnieje takie połączenie. Wydaje się to nam dziwne, nie wiemy co robić. Decydujemy się pojechać jednak w kierunku Kintai i albo zaryzykować i jechać do Miniji albo spać gdzieś na wybrzeżu i stamtąd jechać do Kłajpedy. Droga z Silute do Kintai jest najgorszą z tych, którymi jechaliśmy: poprzeczne muldy, na poboczu piasek. Na dodatek samochody, często przejeżdżające w zawrotnym tempie, wzbijają na nas tumany kurzu. Jesteśmy źli i najgorsze, że nie mamy pewności co czeka nas dalej. Na szczęście po raz kolejny ratuje nas mleko. Stajemy przy jednym z gospodarstw, kilka kilometrów przed Kintai, Anetka idzie do gospodarzy i od nich dowiaduje się, że promy odchodzą codziennie rano. Oddychamy z ulgą, w końcu wiemy, że nasz wysiłek nie poszedł na marne. Kilometr za gospodarstwem skręcamy na Miniję (uwaga: napis na znaku Minga 5, a nie Minija, podobno to starsza wersja pisowni nazwy miejscowości). Jedziemy przez równinne tereny delty rzeki Minija i Niemen.
Słońce świeci już nisko ciepłym światłem. Przejeżdżamy liczne kanały, ktoś w wieczornej ciszy łowi ryby. Na łąkach nie widać krów, z daleka widać rozwalającą się, przypominającą hangar metalową stodołę - pozostałość "świetności" dawnego kołchozu. Niedaleko przed Miniją zaczynają się trzcinowiska, nad nimi latają roje komarów, tworzą one pojedyncze roje przypominające miniaturową trąbę powietrzną o wysokości kilku - kilkunastu metrów. Widok jest naprawdę zdumiewający, zakładam okulary przeciwsłoneczne bo przejeżdżając przez kolejne roje cały jestem oblepiony insektami. Miejscowość Minija ma zupełnie inny charakter niż się spodziewaliśmy. Nie jest to stara, biedna wioska rybacka ale nowoczesny, choć niewielki, port z licznymi łodziami motorowymi. Ludzie żyją z turystyki. Miejscowość podobnie jak okoliczną stację ornitologiczną w Vente (podobno jest to największa stacja obrączkująca ptaki w Europie) odwiedzają tysiące miłośników ptactwa wodnego. Nic dziwnego, Zalew Kuroński, a szczególnie bagienna delta Niemna i Miniji to idealne miejsce gniazdowania oraz odpoczynku i znalezienia obfitego pożywienia dla ptaków powracających ze Skandynawii do ciepłych krajów południa.
Zatrzymujemy się przy jednym z domów i pytamy o prom. Ku naszemu zdziwieniu, córki gospodarzy mówią: jedna po angielsku, druga po niemiecku. Widać, że znajomość tych języków, w tak turystycznym miejscu to po prostu konieczność. Dowiadujemy się czy moglibyśmy rozbić namiot, oraz gdzie można uzyskać informacje o kursowaniu promu. Dziewczyna wysyła nas do "kapitanatu portu" mieszczącego się w dużym budynku na końcu wioski, przy dużej przystani łodzi motorowych. Tam również można porozmawiać po angielsku. Tym razem tłumaczem jest barman. Gdy pytam go o prom, zjawia się jego kapitan, ustalamy szczegóły. Okazuje się, że prom został wynajęty przez wycieczkę Litewską i nie ma miejsc... ale za 25 litów od osoby znajdzie się miejsce dla nas i dla naszych rowerów. Gdyby się nie udało musielibyśmy wynająć łódź motorową (koszt: zwykle 50 litów za godzinę). Zadowoleni, że mamy transport do Nidy pytamy jeszcze (z czystej ciekawości) ile kosztuje rozbicie namiotu koło kapitanatu - 5 litów od osoby plus 5 litów za namiot, po uzyskaniu tych informacji wycofujemy się "na uprzednio upatrzone stanowisko" koło domu gdzie wcześniej pytaliśmy o prom. Namiot rozbijamy w ogrodzie, nic za to nie płacąc. Zasypianiu towarzyszy senne szumienie skrzydełek komarów usiłujących przedostać się przez naszą moskitierę.