|
Na szczęście front przeszedł równie szybko jak się pojawił, pozostały po nim, podobnie jak po przejściu poprzedniego ciemnoszare kłębiaste cumulusy zakrywające niemal całe niebo. Dziękujemy gospodarzowi za miłą gościnę, dostajemy od niego szybko narysowany plan mający wprowadzić nas na "dobrą drogę". Plan przydaje się, jesteśmy na drodze do Skaistkalne (droga nr P89, nawierzchnia nawet dobra 2-3 w naszej skali, pogarszająca się w stronę granicy). Przy rozwidleniu dróg koło .... stajemy w kawiarni, właścicielka pozwala do kupionej u niej kawy wyjąć nam swoje śniadanie. Chwilę po śniadaniu spotykamy całą rowerową rodzinę: małżeństwo z trójką kilkunastoletnich dzieci, każdy (a zwłaszcza ojciec) obładowani sakwami. Po kilkudziesięciu kilometrach znowu rowerzyści, tym razem Belgowie: ojciec i syn. Jadą z Warszawy do Helsinek, niestety bardzo przeszkadza im brak znajomości rosyjskiego, po angielsku bardzo trudno im się dogadać (podobnie jak w Polsce mało kto poza młodzieżą zna angielski). W Vecumnieki, ostatniej większej miejscowości, podliczamy nasze finanse: zostało nam prawie 5 łatów! Nie ma jak oszczędna gospodarka i zapasy żywności. Musimy gdzieś wydać pieniądze - wstępujemy do miejscowego marketu i tam wydajemy resztę pieniędzy. W Skaistkalne oglądamy położoną na wzgórzu bazylikę, akurat jest msza, słychać śpiewy, wokół kościoła rozstawione stragany, chodzą ludzie. Wjeżdżamy na przejście graniczne, celnicy śmieją się z naszych rowerowych wakacji - według nich to żadne wakacje.
Jesteśmy już na Litwie (na drodze nr 190), czujemy się tu dużo lepiej niż na Łotwie, jakoś lżej się nam robi na sercu i przyjemnie, że wróciliśmy. Pogoda również nam dopisuje, jest słonecznie, niestety znowu widzę znajome chmury... cirrus uncinus, staram się jednak nie myśleć o nadchodzącej kolejnej fali deszczu. Wiatr z przodu wzmaga się, wcześniej nie przeszkadzał, teraz jedzie się ciężko. Około 14 dojeżdżamy do Birzai (Birże). Miasto położone nad zarośniętym trzcinami jeziorem, na tafli wody tysiące białych lilii, nad brzegiem wędkarze, kilka leniwie poruszających się łódek. Oglądamy zamek Radziwiłłów wzniesiony po roku 1586 (zrekonstruowany w latach 1978-1985), z mostem zwodzonym. Na terenie za fosą jemy obiad, tradycyjne rybki i nutella. Ponieważ w zamku nie ma nic do oglądania ruszamy dalej. Drogą numer 123 kierujemy się w stronę Rakiszek (Rokiskis). Niedzielny ruch na szosie jest bardzo mały, jedziemy ciągle pod silny wiatr, ja na prowadzeniu. Droga bardzo monotonna - długie proste odcinki, płasko, krajobraz mało urozmaicony, raz na kilkanaście kilometrów las, a tak pola, pola. Ta monotonia męczy mnie najbardziej, mijamy Papilis i Pandelys a krajobraz nie zmienia się. Zmienia się za to pogoda, niebo przykrywa szary kożuch altostratusa (niestety front się zbliża), przez którego prześwituje słońce. Ponieważ robi się już późno rozglądamy się za noclegiem, początkowo nalegam abyśmy spali pod dachem - obawiam się, że w nocy zacznie padać - jednak podczas zachodu słońca chmury nieco rozrzedzają się i uspakajają mnie, sądzę, że raczej nie będzie padać. Stajemy przy jednym z gospodarstw 10 km od Rokiskis, pytamy (na wszelki wypadek - a nuż się uda) o miejsce w stodole. Gospodarze traktują pytanie bardzo dosłownie - stodoła jest dokładnie zapełniona sianem tak, że aż drzwi się nie domykają. Rozbijamy zatem namiot. W nocy, zaczyna padać, miarowy, mocny deszcz.